Aktualności

Do dzieciństwa nie zatęskni

Jeśli, ktoś przypuszczał, że wywózki Polaków na Sybir zakończyły się wraz z końcem II wojny światowej, to się grubo myli! Zaprzecza temu z całą stanowczością – Jarosław Nowicki, znany od lat w Wałbrzychu trener „Górnika”. Człowiek, którego wielu wałbrzyszan zna z życiowej pasji do kolarstwa, ale mało to wie, że jest sybirakiem!

On – na daleką Syberię został wywieziony z domu na Litwie w …1949 roku! Trafił tam z mamą i ciocią oraz młodszym braciszkiem. Obie kobiety ciężko tam pracowały w różnych kołchozach, aż do momentu, kiedy zezwolono im na wyjazd do Polski, co nastąpiło wiosną 1957 roku. – Ojcu, pana Jarosława, skazanego na przebywanie w łagrze przez 10 lat, złagodzono wyrok i mógł po 7 – latach dołączyć już do sioła, gdzie zesłano jego najbliższych, co dla całej rodziny było ogromnym szczęściem – wspomina sybirak. – Mój ojciec uznany został za politycznego wroga wobec sowieckiej władzy – dodaje. Na początku z łagrów, pozwalano przesłać do rodziny tylko jeden list rocznie. Po śmierci Stalina to obostrzenie złagodzono !
Dzień wywózki
– To było wiosną 1949 roku. Dobrze ten dzień pamiętam, choć byłem jeszcze małym chłopcem i miałem zaledwie 6 lat – opowiada dalej Nowicki. Była całkiem już ładna pogoda. Wtedy mieszkaliśmy na terytorium dzisiejszej Litwy. Nasza osada nazywała się Alfredowo. To – w rejonie kowieńskim, ale nie aż tak blisko samego Kowna. Innej większej miejscowości nie za bardzo pamiętam. Myślę, że mogło być do tego miasta od nas jeszcze z dobrych 50 – 70 km ! Rodzina ze strony ojca jak też matki miała w posiadaniu ziemię. – Sadzę, że przed wojną mogło być tej naszej ziemi nawet bardzo dużo, co oczywiście nie podobało się Litwinom podczas samej wojny, a potem Rosjanom, którzy tam zaczęli swoje sowieckie rządy. To Alfredowo – miało ciekawe uzasadnienie, jako nazwa. – Ja mam na drugie imię Alfred, mój ojciec był Alfred i dziadek też miał na imię Alfred – a więc to taka była nasza rodzinna tradycja – dodaje z uśmiechem.
Pierwsze wywózki członków tej prześladowanej przez sowiecką władzę rodziny na Syberię przeprowadzano już w roku 1940, ale dotyczyły wówczas wujków ze strony mamy i dziadka, który zresztą umarł z głodu, jak się później dowiedziano po wojnie, gdzieś w dalekim Komi. – Moją wywózkę na Sybir zapamiętałem tak, że to był dzień, w którym mama poszła na zakupy i już z nich do domu nie wróciła. Po mnie, który byłem dzieckiem i miałem tylko 6 lat oraz mojego młodszego zaledwie 2 letniego brata enkawudziści przyjechali wieczorem do tego Alfredowa – bez mamy. Przebywaliśmy wtedy u sąsiadów. Zabrali nas wojskowym autem i dowieźli na stację kolejową, gdzie trafiliśmy do dużej sali, przy tej stacji, w której już było bardzo dużo Polaków. Po kilku dniach trafiła tam nasza ciocia, a na końcu przed samym wyjazdem dołączyła do nas mama. Cała tę wielką ciżbę oczekujących tu ludzi wpakowano w końcu do bydlęcych wagonów i pojechaliśmy. Warunki podczas tej podróży były bardzo ciężkie. Na pewno my z bratem, jako jeszcze dzieci inaczej to wszystko, przeżywaliśmy, jak dorośli, którzy bardzo się martwili, co będzie dalej. Pociąg zatrzymywał się w polu, często za stacjami. Karmiono nas na tych przystankach ciepłą zupą. Byliśmy eskortowani przez żołnierzy, którzy mieli załadowaną broń. Pilnowano nas, nawet wtedy gdy udawaliśmy się za potrzebą fizjologiczną i nie wolno było się oddalać od wagonów. Wiem, że ktoś z młodych podejmował próby ucieczki na tych postojach, bo padały strzały za nimi, ale czy się im udawało zbiec tego nie powiem! Warunki w podróży były okropne. Tylko w jednym naszym wagonie zmarło podczas tej długiej meczącej podróży troje ludzi. Na pierwszą kąpiel, a wieźli nas kilka tygodni, zezwolono nam dopiero, jak byliśmy w Omsku. Wystarczy spojrzeć na mapę ,jak to jest daleko od miejsca, z którego wyruszyliśmy!
Targ niewolników
Jest taka amerykańska powieść opowiadająca o losach losach ludności murzyńskiej „Korzenie”. Każdy pamięta, a przynajmniej ja, że tam jeden z jej bohaterów o imieniu „Kuntakinte” sprzedany został za tysiąc dolarów na targu. Ja po latach mogę powiedzieć śmiało, że mam za sobą podobne doświadczenie, jak ten Kuntakinte. Mnie też, wystawiono kiedyś na podobnym targu. A działo się to w Abakanie pod mongolską granicą. Zaraz, jak wysiedliśmy z naszego pociągu. Z tą tylko różnicą, że nie wydawano nas do pracy z tego transportu za darmo. To wyglądało bardzo podobnie, jak opisują w tej książce. Odbiorcami nas – byli wówczas jacyś tam brygadziści, może kierownicy z wszystkich okolicznych: kołchozów, fabryk, kopalń. Dobierali nas z takiego placyku, przy ognisku gdzie się grzaliśmy przed zimnem. Ze mną był taki problem, że nikt nas nie chciał. Staliśmy więc na tym placu do wieczora. To dlatego, że moja mama z ciotką i dwójką jeszcze małych chłopców – w końcu przecież dziećmi, wyglądały na marnych pracowników. Pamiętam, jak tłum wokół nas się rozluźnił, zapadał wieczór i zrobiło się prawie pusto. Zabrał nas stamtąd, przed wieczorem, ktoś kto przyjechał końmi z zaprzężonym marnym wozem, chyba jako ostatni z położonego niedaleko kołchozu „Krasnaja Zaria” –czyli Czerwona Zorza. Tam byliśmy grubo ponad rok. Ten kołchoz nie należał do wielkich. Tworzyło go zaledwie kilka budynków z drewna. Zamieszkaliśmy w dwóch maleńkich izbach, stłoczeni w kilka rodzin w tym drewnianym domku. Krowy, którymi zajmowali się ludzie z tego kołchozu, całą zimę stały na mrozie, w zagrodach. A konie żyły na dziko i były wyłapywane i ujeżdżane, jak ludzie potrzebowali je do pracy. Do tajgi, gdzie pracowano przy wycince drzew, było od naszej osady dość daleko, bo wszystkie drzewa te rosnące bliżej zostały wycięte podczas wojny . Sama tajga była wciąż groźna. Nocami do naszej osady podchodziły wilki. Pamiętam to dobrze, bo to nas jako dzieciaki bardzo ciekawiło i staliśmy z nosem przyklejonym do szyby. Nikt oczywiście, wtedy z tych budynków, w których mieszkaliśmy i gdzie się zamykaliśmy nie wychodził. W tym kołchozie „Krasnaja Zaria” była wielka mozaika narodowości: z Polaków tylko my -z matką i ciocią, a najwięcej rodzin litewskich, niemieckich przesiedlonych znad Wołgi, Ukraińców, jakiś Austriak – też!
Tam chodziłem do pierwszej i jeszcze chyba też drugiej klasy. Kolejne klasy kończyłem już w innych miejscach na Syberii.
Wyjątkowe odwiedziny!
Dobrze ten moment pamiętam, bo mama była ogromnie wzruszona. Któregoś dnia do mojej matki i ciotki przyjechała końmi pewna już bardzo stara kobieta, bo, ktoś jej powiedział, że w tym kołchozie są Polacy. To była już na prawdę bardzo leciwa osoba, którą wywieziono na Syberię, jako dziecko jeszcze w XIX wieku. Ta staruszka natrudziła ogromnie jadąc kilka do nas kilka dni, po to tylko, żeby móc choć przez chwilę porozmawiać w języku, który zapamiętała z dzieciństwa! Czy można nie zapamiętać tego do końca życia – pyta pan Jarosław Nowicki i głos mu się łamie?
Po ponad 1,5 roku pracy w kołchozie Krasnaja Zaria matka pana Jarosława z ciocią uzyskały zgodę na to, żeby przeniesiono je z tego kołchozu do większego ASkizu, a jeszcze później, w rejon Krasnojarska, gdzie był zesłany brat ojca – do miejscowości Szumkowo u brzegów samego Jeniseju. W rejonie, gdzie dopływały do niego dwie mniejsze ale też duże rzeki. – Na początku do stryja, w tym Szumkowie, pozwolono udać się z tego kołchozu gdzie mieszkałem tylko mnie – tłumaczy dalej. Jako mały chłopiec – jechałem tam pociągiem, bez mamy, pod eskortą żołnierza, który miał broń i przekazał mnie stryjowi na stacji. Dopiero po kilku miesiącach zezwolono na przyjazd do tego miejsca cioci – siostrze stryja i mamie z moim bratem. Już po śmierci Stalina także do tego Szumkowa w Krasnojarskim Kraju dotarł w końcu mój ojciec, zwolniony wcześniej z łagru.
Wyjazd do Polski
To było w maju 1957 roku. W drodze powrotnej Jechaliśmy pociągiem, a ojciec ogromnie się wzruszył ,jak przekraczaliśmy granicę gdy zobaczył pierwszy polski mundur. Pamiętam, jak pewna Rosjanka z Lenigradu, gdy przed tym naszym wyjazdem z Szumkowa zazdrościła nam, że wracamy do swoich, do Polski. Dojechaliśmy na Dolny Śląsk, gdzie wcześniej już mieszkali nasi krewni. Najpierw do Walimia. Potem do Wałbrzycha i Szczawna Zdroju, gdzie mieszkam nieprzerwanie od 1959 roku. Polska wydawała mi się wtedy prawdziwym rajem. W życiu różnie bywało potem, ale zawsze na wspomnienie wywózki – wiedziałem, że to co najgorsze mam za sobą! Nigdy nie zatęskniłem żeby w tamte strony pojechać. Tam panował zabójczy dla nas klimat: Mrożnie zimy powyżej minus 50 stopni i upalne lata! Dwukrotnie chorowałem tam na groźną malarię. Skąd wzięła się moja pasja sportowa. Hartowały mnie warunki. A upodobanie do kolarstwa? – To sprawił Królak. Zdjęcie tego wybitnego kolarza było na I stronie przesłanego nam egzemplarza „Przekroju”, jaki dotarł do nas na Syberię.
Krystyna Smerd

15 marca 2012

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

cheap prom dresses, cartier love bracelet replica uk, Christian Louboutin Replica, christian louboutin replica, hermes bracelet replica, cartier love bracelet replica cartier love bracelet replica