Aktualności

Smacznego i w drogę

W nieistniejącym już periodyku satyrycznym (a swoją drogą ciekawe, dlaczego w czasach gdy nie ma cenzury, takie pisma nie istnieją) pojawił się następujący rysunek – w jaskini siedzi dwóch dżentelmenów w skórach z rozdętymi jak balony brzuchami, obok sterta kości. Jeden mówi do drugiego – nazwijmy to obiad i róbmy to codziennie. Pomysł, jak wykazuje doświadczenie, zyskał na popularności. Niewielu ukrywa, że kocha jeść, po niektórych widać to gołym okiem.

 

W czasach PRL-u na dworcach PKP większych i mniejszych istniały bary szybkiej obsługi. Na dużych bywały nawet restauracje, gdzie można było odrestaurować nadwątlone podróżą siły. Menu w tych lokalach było zróżnicowane. Od bigosu, gulaszu i innych mrożonek po mielone, schabowe i inne bardziej wyszukane dania. Różnorodność wyboru zależna była od wielkości dworca, a co za tym idzie, rodzaju lokalu gastronomicznego. Wszędzie królowało piwo.
Z czterech wałbrzyskich dworców PKP dwa posiadały bary. Jeden był na dworcu Miasto, drugi na dworcu Głównym.
Tu przed lub po podróży można było coś zjeść. Chociaż główną klientelę stanowili piwosze, ale nie było z nimi kłopotu, bo spokój zapewniały patrole SOK-u, czyli Służby Ochrony Kolei, uzbrojone po zęby niczym jednostki specjalne. Panowie przechadzali się po peronach, wchodzili do poczekalni w myśl zasady: pańskie oko konia tuczy. Ich obecność powstrzymywała chuliganów, a konduktorom dodawała odwagi. I jeśli jakiś młodzieniec lub zmęczony konsumpcją piwa pasażer wszczynał awanturę w pociągu, na następnej stacji był wysadzony, zatrzymany i sprowadzony do pionu przez sokistów. Pasażerom również łatwiej przychodziło zdobyć się na odwagę i reagować na, delikatnie mówiąc, niestosowne zachowania ze strony niekulturalnych towarzyszy podróży.
Interwencje miały różny charakter, niekiedy był to zbyt wulgarny język, innym razem pyskówki, a najrzadziej akty wandalizmu czy jaskrawe zachowanie chuligańskie. Często też sokistami straszono małolaty zbyt demonstracyjnie palące papierosy.
To oczywiście nie znaczy, że podróże upływały w sielskiej atmosferze. Należy pamiętać, że w PRL-u samochód był środkiem komunikacji, z którego obywatele korzystali za pomocą swych przedstawicieli, dlatego w wagonach panował tłok. Sceny, które poruszyły niedawno całą Polskę, a które stały się pretekstem do wniosku o odwołanie ministra Grabarczyka, nie należały do rzadkości. Podróżni wybierający się na wakacje lub świąteczne wizyty do rodziny, wcześniej opracowywali strategię zdobycia i utrzymania miejsc w przedziałach.
Rodziny rozstawiały się wzdłuż peronu, licząc, że któryś z jej członków znajdzie się szczęśliwym trafem najbliżej drzwi. Gdy tak się stało, należało tę pozycję obronić, przed innymi żądnymi miejsc podróżnymi. Kiedy ostatni pasażer opuścił wagon, szczęśliwcy wpadali i rzucali się na wolne miejsca rozrzucając na nich części garderoby czy podręczny bagaż. Wtedy otwierali okna i pozostali podawali torby, małe dzieci. Bywało, że i tą drogą ktoś dorosły na siłę wpychał się do wagonu. Tu zdarzały się pyskówki. One też miały swój scenariusz. Przed pojawieniem się konduktora należało drugą stronę wprowadzić w stan wrzenia emocjonalnego. Nie była to duża trudność, bo i tak wszyscy wykazywali wyjątkowe podrażnienie. Zdecydowanie trudniej było w porę powściągnąć emocje, aby przy przedstawicielu kolei wyjść na osobę kulturalną. To dawało przewagę. Jedynie w przypadku osób starszych, kobiet w ciąży i inwalidów, sprawa nie miała zastosowania. Ci byli na pozycji wygranej. Nawet jeśli wcześniej nie udało im się zająć miejsca, to takie miejsce wskazywał konduktor i trzeba je było ustąpić.
Kiedy pociąg ruszał, wszyscy wyjmowali suchy prowiant i zaczynała się zbiorowa konsumpcja, bo zajęcie miejsca, to przecież tylko wstępna faza podróży.
Wyjmowano więc kanapki z żółtym serem, jajka na twardo – ten charakterystyczny zapach dawał poczucie stabilizacji!, rzadziej z wędliną, bo wędlina się psuła. I cóż, że podróż miała trwać kilka godzin, lepiej licha nie kusić. Do kanapek dokładano pomidora lub zielonego ogórka, a z butelek po oranżadzie, tych z zamknięciem pałąkowym pito herbatę. Termosów się raczej nie kupowało, bo po co komu przedmiot, z którego korzysta się dwa, góra cztery razy w roku.
Zamożniejsi mogli przecież skorzystać z usług wagonów restauracyjnych, które funkcjonowały w pociągach dalekobieżnych. Tu również królowało piwo, chociaż zapamiętali turyści wiedzieli, że barman z Warsu ma pod ladą wódeczkę, bo każdy musi jakoś żyć.
Kultura picia była w podróży zdecydowanie inna, smakosze zachowywali się z większą wstrzemięźliwością niż u cioci na imieninach, ale zdarzało się, że ktoś przebrał miarkę i wtedy różnie bywało. Kiedyś na dworcu Miasto błąkał się podróżny bez butów usiłując zdobyć informację gdzie jest, skąd się tu wziął i gdzie są do cholery jego buty. Troskliwi sokiści zaopiekowali się nim kierując na izbę wytrzeźwień.
Inaczej rzecz się miała z rezerwą. W czasie masowych powrotów z armii do cywila sokiści i milicja obywatelska były w stanie pogotowia. Młodzieńcy po dwudziestce, którzy odzyskali wolność mieli zwyczaj głośno świętować i „odprowadzać się” do domów. Obwieszeni pamiątkowymi chustami, śpiewali przepitymi głosami stosowne pieśni. W zasadzie nikt im nie przeszkadzał, a i oni specjalnie nikomu nie dokuczali i z reguły obywało się bez interwencji, no chyba, że…
Innym elementem składowym dworca Miasto w Wałbrzychu byli zakochani. Należy pamiętać, że w czasach przed rewolucją seksualną demonstrowanie zachowań, no, cokolwiek intymnych spotykało się ze społecznym ostracyzmem. Krzywo patrzono na małolaty różnej płci trzymające się za ręce. Dlatego zakochani szli na peron i rozchodzili się. Gdy nadjeżdżał pociąg biegli do siebie, wpadali sobie w ramiona i całowali, całowali i całowali, aż ostatni podróżny opuścił peron. Niekiedy na peronie pozostawały trzy, a nawet cztery pary. Dopiero wtedy opuszczali dworzec, by za czas jakiś znowu powtórzyć scenę powitania. I to było bezpieczne, no chyba, że sąsiad akurat wracał z delegacji.
Dzisiaj już wszędzie widzimy młodych ludzi, często jeszcze dzieci, które badają sobie treść żołądka w namiętnym uścisku i nikt nie ma odwagi zwrócić im uwagę. To już zupełnie inne czasy.
Dzisiaj podróż pociągiem przypomina survival. Po pierwsze, bilety po wielokroć kupujemy w jednej kasie na całą podróż, ale od wielu przewoźników i w razie co, trzeba wiedzieć, z kim się będziemy sądzić. W wagonach też wszystko się może zdarzyć, a konduktor najchętniej siedzi w przedziale służbowym i udaje, że go nie ma. Jeśli już sprawdza bilety, to jest głuchy i ślepy, no cóż, każdy chce żyć, a właściwie przeżyć. Na dworcach już się nie zje, w najlepszym razie przekąsi i to też może być niebezpieczne. Nic więc dziwnego, że dworce kolejowe w całym kraju są smutne tak jak te nasze wałbrzyskie. I cóż, że dworzec Miasto jest odnowiony, skoro i tak wieje w nim nudą i nie ma śladu po dawnych emocjach. Szkoda. A jeszcze w latach osiemdziesiątych tętnił życiem i dawał posmak bramy do świata.
Elżbieta Gargała

14 lutego 2012

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

cheap prom dresses, cartier love bracelet replica uk, Christian Louboutin Replica, christian louboutin replica, hermes bracelet replica, cartier love bracelet replica cartier love bracelet replica